Wyruszyłem o 4:10 rano, z Marysina pod Warszawą. Poprzedniego wieczora napchałem się spaghetti aż po uszy, a na śniadanie zjadłem czekoladę.
O czwartej było jeszcze ciemno. Kilka pierwszych kilometrów jechałem wolniej, żeby się rozgrzać. Nie używałem lemondki ani spdków dopóki nie widziałem dokładnie nawierzchni. Do Grójca dojechałem trasą S7 w mniej-więcej godzinę. Stamtąd skręciłem na 728. Zaczęło się już robić jasno. Minąłem Belsk Duży i chyba jakoś w okolicy 6:00 dotarłem do Mogielnicy. Napisaną obok największą prędkość 48km/h zrobiłem w innym miejscu, ale jeśli istniałoby pole "największe przyspieszenie" to wjazd do Mogielnicy na pewno byłby na pierwszym miejscu. Mogielnica leży w dolinie i wjeżdża się do niej tak stromo w dół, że kręcenie pedałami praktycznie nie miało sensu. Grawitacja przyspieszała mnie bardziej i mogłem co najwyżej dzielnie stawiać opór powietrzu :) Pierwszy postój urządziłem sobie dopiero po 90km, przy skrzyżowaniu 728 z 12. To poranne "przyciśnięcie" było mi potrzebne dla morale - ta wycieczka to była moja pierwsza taka długa trasa i nie wiedziałem, czy w ogóle dam radę. 90km zrobione w 4h upewniło mnie, że będzie dobrze. Dalej jechałem już trochę spokojniej. Poza tym przed Końskimi zaczęły się pierwsze podjazdy. W Radoszycach zjechałem z 728 i do Włoszczowej dojechałem bocznymi drogami. Mniej więcej w połowie między Radoszycami i Włoszczową, ok. 11:00, wypadł środek mojej trasy. Różne mapy podają trochę różne długości, a mój licznik mówi coś jeszcze innego, no ale to było gdzieś tam :) We Włoszczowej o 13:00 obiad w postaci czekolady, loda i napoju energetycznego. Na ostatnich kilometrach przed Włoszczową najwyraźniej wyczerpały mi się zapasy spaghetti, bo nagle zacząłem autentycznie zasypiać za kierownicą. Na szczęście kofeina i cukier postawiły mnie na nogi i dalszą trasę, aż do Pradły, wspominam bardzo miło. Płaska droga, na której cały czas jechałem jakieś 24-25km/h. Udało mi się nawet wyprzedzić traktor. Od Pradły do Ogrodzieńca znowu podjazdy. Spodziewałem się, że będzie tak jak przed Końskimi - stopniowo coraz wyżej - ale za dobrze bym chciał. Przez większość tej drogi było na zmianę stromo w górę, następnie ostro w dół, znowu w górę, i tak dalej. Zjeżdżało się fajnie ale i tak bardzo mi przez to spadła średnia. Podobnie przed Dąbrową Górniczą, a może nawet gorzej. Droga wiodła przez bardzo malownicze wzgórza Jury Krakowsko-Częstochowskiej i wiła się serpentynami. Więc nie dość, że najpierw mozolne pięcie się w górę, to później jazda w dół z lekko wciśniętym hamulcem na wypadek, jakby mi coś zaraz miało zza zakrętu wyjechać. Tuż przed Dąbrową, mniej więcej od 18:00 do 18:30 zrobiłem sobie dłuższy postój na stacji benzynowej. Licznik pokazywał 252,68km i 12h 29m jazdy. To był już koniec podjazdów i dalej jechało się całkiem fajnie, ale w Dąbrowie Górniczej czekała mnie kolejna niespodzianka. Otóż, wiecie co to są zielone tablice informacyjne z nazwami miejsc i strzałkami? No. A w Dąbrowie nie wiedzą. Przegapiłem swój skręt w lewo i zorientowałem się dopiero po kilku kilometrach. Po lewej była ulica i znaki, które twierdziły, że ona zaraz się kończy, ale po konsultacji z guglem stwierdziłem, że spróbuję - alternatywą było zawracanie kilka km pod górę. Ulica, Rozdzieńskiego, okazała się stertą żwiru i kamieni, na których raz się wywaliłem, ale w końcu doprowadziła mnie do Tworznia - miejsca, które wyglądało już trochę jak cywilizacja. Stamtąd było już tylko trochę kombinowania jak dostać się na trasę na Sosnowiec (tablice ze strzałkami? jakie tablice ze strzałkami?), a potem już prosta droga przez miasto. Dojechałem o 20:35, mój licznik pokazał 282,5km, oraz 13h 57m jazdy. Google Maps twierdzi, że powinno być 277km, a bikemaps że 276. Myślę, że za dodatkowe kilometry w głównej mierze odpowiedzialna jest Dąbrowa Górnicza. To miasto to masakra.
Link do zdjęć na Picasa - tu znajdziecie kilka zdjęć z trasy z liczbami, o której tam byłem, który to kilometr i po jakim czasie jazdy się tam dostałem. I od razu pytanie: Czy na bikestats do czasu jazdy należy wliczać postoje? Bo jeśli tak, to powinienem doliczyć jeszcze 2,5h.
Podsumowując, bardzo mi się podobało :) Tym bardziej doceniam teraz mojego ojca, który już wielokrotnie robił tę trasę, w obie strony, na szosówce. Moja krowa trekingowa to nie jest rower przeznaczony na takie szybkie, jednodniowe wypady, ale jak widać dała radę. I ja również. Dla mnie było to przetestowanie swojej kondycji fizycznej i upewnienie się, że nie będę miał problemów na wyprawie z St. Nazaire do Wiednia, którą planuję w czerwcu i dla której założyłem ten blog. Tam będę jechał tylko 100km dziennie, z sakwami, spokojnie, oszczędzając siły i żywiąc się czymś więcej niż tylko tabliczkami czekolady.
Marysin - Lesznowola - Karczunkowska - Puławska - Służew - i z powrotem. Bardzo ładna pogoda. Korki. W drodze powrotnej podróż z przygodami. Dwa razy natknąłem się na domorosłych następców Roberta Kubicy, jadących na mnie na zderzenie czołowe. Pierwszy na niebezpiecznym zakręcie w Lesznowoli zajął obydwa pasy, drugi szerokim vanem wyprzedzał kolumnę samochodów. Widać bardzo chciał być pierwszy w kolejce na długich światłach kilkaset metrów dalej. Nie wiem, skąd się tacy pacjenci biorą.
Potem, kilometr od domu, na wertepach, spadł mi łańcuch :) Wczoraj zmieniałem dętkę w tylnym kole na taką lepsiejszą, co to sama potrafi zasklepić niewielkie przebicia i za słabo skręciłem koło. Nauczka na przyszłość, żeby nie odwalać fuszerki. W drodze powrotnej udało mi się w końcu zmusić krowę do poruszania się trochę szybciej - średnia 23.7km/h, w tym parę dość wyboistych odcinków :)
Marysin - Władysławów - Postępu - Karczunkowska - Puławska - Służew i z powrotem.
Do pracy mam niecałe 25km, co jest jak dla mnie odległością trochę zbyt dużą, by codzienne dojeżdżanie rowerem miało sens. Ale tak raz na tydzień, jeśli akurat żadne zadania mnie nie gonią i pogoda jest ładna... czemu nie.
Przy okazji po raz kolejny mój treking udowodnił, że jego kierowca może się kłaść na lemondce i cisnąć na pedały ile chce, a on i tak będzie miał średnią 20km/h :)